Znacie to uczucie kiedy pełni napięcia oczekujecie na wynik rozmowy telefonicznej którą prowadzi ktoś inny? Gdy człowiek kręci się nerwowo nie wiedząc czy może lepiej wyjść czy zostać, by z zasłyszanych strzępów rozmowy próbować się domyśleć jej przebiegu? Tamtego dnia jedenaście lat temu czekałam na wynik jednej z nich. Gdy tata odłożył w końcu słuchawkę popatrzyłam na niego pytająco.
-Jest koń- odparł- Jedziemy pod Łączną, do jakichś Kapkazów czy jakoś tak.- Prawdopodobnie mają tam coś co może nam odpowiadać.
To „Coś” oznaczało mego wymarzonego, wyśnionego, konia, którego bezskutecznie szukaliśmy od kilku tygodni po różnych stajniach. Zaczynałam być już nieco zrezygnowana po ciągłym oglądaniu koni, które dalekie były od opisów jakie zamieszczali właściciele w ogłoszeniach. "Grzeczny pięciolatek" okazywał się być półdzikim ogierem, który kontakt z człowiekiem miał tylko przy karmieniu, " Doświadczona klacz dla młodego jeżdźca" miała tak ziszczone nogi, iż z pewnością nie jedno w życiu przeszła, a "Ujeżdżona klacz sp, siodło, zaprzęg" po bardzo miłym spacerze z lubością zatopiła zęby w moim ciele zostawiając mi bliznę na kilka lat. Aż tu nagle znów zapłonęło we mnie światełko nadziei, że oto mój wymażony wierzchowiec gdzieś tam na mnie czeka.
Pamiętam jak dziś tą kamienistą drogę, na której więcej było dziur niż nawierzchni. I miejscowość, która zdawał się być krańcem świata położonym u podnóża lesistych szczytów Świętokrzyskiego Parku Narodowego. I pamiętam ją. Drobnego konika, niemal źrebaka jeszcze, radośnie galopującego na lonży. Popatrzyliśmy na siebie z rodzicami.
„Czy to możliwe żeby chodziło o to chucherko? -zdawaliśmy się wszyscy myśleć jednakowo.
Koń się zatrzymał a jego trenerka przywołała nas do siebie. Podeszłam i wtedy spojrzałam w te wielkie ciemnobrązowe oczy tak łagodne ale i zarazem tak pełne energii. Wiedziałam, że przepadłam. Że to zauroczenie od pierwszego wejrzenia. Tak właśnie poznałam Holandię, mą towarzyszkę, przyjaciółkę i cichą powiernice wszelkich sekretów, bez której nie wyobrażam sobie tych wszystkich lat które minęły od tamtej pory.
Z tego pierwszego dnia niewiele więcej pamiętam niż cudowną gładkość ciemno-gniadej sierści , upajający zapach końskiego potu i przepełniającą mnie euforię. No może jeszcze ożywiony głos właścicielki stajni rozmawiającej z moim tatą.
Teoretycznie mieliśmy się jeszcze zastanowić bo było wiele argumentów przeciw, między innymi młody wiek konia, który nie był jeszcze ujeżdżony, ale tak naprawdę decyzja zapadła już w tej pierwszej chwili.
Jak się jednak okazało po ustaleniu wstępnych warunków czekało mnie jeszcze dużo pracy i to w większej mierze nad sobą niż nad koniem. Wiadomo było, że Holandia jeszcze przez jakiś czas musi zostać w Kapkazach bo jej trening pod siodłem dopiero się zaczął. Razem z nią miałam zostać i ja a raczej przyjeżdżać na dokształcanie się.
Te kilka wiosennych miesięcy gdy każdy weekend i wolny dzień spędzałam w stajni to cudowne wspomnienie nauki interakcji konia i człowieka, które wywarło wpływ na całe moje późniejsze życie. Ewa Spólnicka – owa gadatliwa właścicielka stajni okazała się być szalenie miłą i serdeczną osobą o niezwykłej jak dla mnie wiedzy na temat końskiego umysłu. To w Kapkazach nauczyłam się nie tylko porządnie jeździć (bo moje dotychczasowe umiejętności jeździeckie okazały się nader liche) ale przede wszystkim rozumieć konie. Spędzając tam całe dnie i noce przekonałam się czym tak naprawdę jest praca przy koniach, jak zachowują się o różnych porach, czego potrzebują a czego zdecydowanie należy unikać. Pracując z jeszcze dość surową Holandią poznałam czym jest jeździectwo naturalne i to cudowne uczucie gdy koń podąża za tobą z własnej nieprzymuszonej woli. I te wszystkie wieczorne godziny gdy konie chrupały już z zadowoleniem kolacje a my zmęczeni ale szczęśliwi siedzieliśmy snując końskie opowieści.
Kiedy nadszedł dzień wyjazdu do domu czułam smutek, że opuszczamy to cudowne miejsce. Z drugiej strony wielką radość, że oto nareszcie zabieram mój skarb do domu. Że wkrótce pokarze jej wszystkie znane mi ścieżki i wspólnie będziemy odkrywać kolejne. Dusza, aż rwała mi się do włóczęgi po łąkach i leśnych duktach na grzbiecie mej wiernej towarzyszki. Z drugiej strony jednak wiedziałam, że spoczywa na mnie ogromna odpowiedzialność za jej dalszą edukację. Od jutra każdy mój błąd mógł zaważyć na tym jaki stanie się w przyszłości ten delikatny koń. I nie będzie już nikogo, kto pomógł by mi to naprawić. Będę tylko ona i ja. No i ktoś jeszcze. Ktoś o charakterze: „Ty sobie rób na moim grzbiecie co chcesz, najpierw pobiegamy ile mam ochotę a później będę jeść, jeść i jeść!”.
Ale to już inna historia...